sobota, 15 czerwca 2013

Budapeszt fajny jeszt


Kiedy moje ciało zostanie już przerobione na popiół, to chciałbym, żeby któryś z dziedziców mojej fortuny odbył podróż w celu rozrzucenia prochów w wielu miejscach na świecie. I o ile pewnie połowę zakopie pod Estadio Santiago Bernabeu, a znaczną część puści z tarasu Pałacu Kultury, to jedna szczypta wyląduje na pewno w Budapeszcie. Na cześć miast, które mnie niesamowicie pozytywnie zaskoczyły w życiu i do których co jakiś czas po prostu trzeba wrócić. Prawdopodobnie jeszcze nawet nie wiesz, jak bardzo lubisz to miasto. Ja nie wiedziałem.

Budapeszt nie był gotowy na nasz przyjazd
Stolica Węgier była jakiś czas temu celem wyścigu dzikich hord autostopowiczów, w tym mnie i Citrrusa. O tym szalonym tripie i o tym, jak nie jeździć stopem, opowiem Wam innym razem i magicznie przeniosę historię do momentu dotarcia do miejsca przeznaczenia. A tam od razu pierwszy szok: organizatorzy nie zabookowali nam hotelu z widokiem na Wyśpę św. Małgorzaty! (#kryzys!) Przemilczałem również temat braku czerwonego dywanu - w końcu błędy zdarzają się wszystkim. Było za to wypasione pole kempingowe, więc nie mogliśmy nie poczuć się mocno festiwalowo, zwłaszcza w nocy, kiedy na jedną imprezę składały się setki małych. Gdzie był namiot, tam zabawa i beztroska alkoholizacja. Felt like home.
Na dwójkę polskich blogerów nie byli gotowi także kelnerzy w małej włoskiej restauracji (serio, tam same włoskie flagi i restauracje, a miasto wygląda jakby żywcem wyjęte ze środka ojczyzny Alexa del Piero i najpyszniejszej kuchnii na świecie - kompleksy, Budapeszcie?). W Eatalianie dopiero przy wstawaniu od stolika zaczęli do nas rzucać polskimi słowami, m.in. "dzień dobry" i "buraki". Mam nadzieję, że to drugie oznaczało próbę zaproponowania nam jeszcze jednego dania, a nie określenie nas wdzięcznym epitetem z powodu braku napiwku.
Na lifehacking w polskim wydaniu nie byli przygotowani również kontrolerzy biletów w miejskiej komunikacji. Okazało się, że mają na tyle rzucające się w oczy, granatowe koszulki polo, że z łatwością można było ich ominąć, podróżując po mieście (lub też było wiadomo, kiedy trzeba spieprzać z wagonu). Zwłaszcza, że ceny za transport były tam niebotyczne (czytaj: nawet bardziej bezsensownie niż na włościach HGW). Bynajmniej nie zachęcam Was do takiego wrednego łamania przepisów, jeśli przyjedziecie do Budapesztu. Jedynie do baczniejszego rozglądania się.


Zwiedzanie miasta like a boss
Z czym kojarzy Wam się "zwiedzanie"? Z przewodnikiem prowadzącym stado zagranicznych turystów i strzelającym 137 ciekawostkami na minutę? Z bujaniem się od jednego starego kościoła do drugiego, by po drodze jeszcze zahaczyć o muzeum i zamek? W moim słowniku "zwiedzanie" od dawna zostało zastąpione przez "odkrywanie". Nie interesują mnie zabytki, nie przeszło mi nawet przez jedną nanosekundę przez myśl, żeby kupić ilustrowany przewodnik z najciekawszymi miejscami. Wolę odkrywać miasto sam, od jego wnętrzności. Gdzie grają muzę na żywo, gdzie jest najbardziej niesamowity widok i klimat, gdzie dostanę najlepszą szamę, gdzie najlepszy koktajl - olbrzymią satysfakcję daje odkrycie samemu tych zakątków miasta. Do takiego poznawania miasta tak naprawdę wystarczy bardzo ogólna mapka (my mieliśmy biało-czarną, zkserowaną i dała radę) oraz wygodne buty, aby te miliony zrobionych kroków aż tak nie męczyły. A reszta to czysta fantazja i radość z namiastki wcielania się w odkrywcę. W ramach ciekawostki: będąc zaledwie od jakichś trzech godzin "na mieście", złapali nas inni turyści, pytając, jak dotrzeć w jedno miejsce. Nie wiem, czy bardziej zabawne było to, że brali nas za miejscowych i/lub ogarniętych, czy to, że posługując się ich mapą, faktycznie wytłumaczyliśmy im, jak mają tam dojść. #zwycięstwo


W ciągu trzech dni poczuliśmy z Cytrusem bardzo mocno ten Budapeszt i zakochaliśmy się w jego architektonicznym stylu. Małe kamienice, wąskie uliczki, mnóstwo zieleni... To wyglądało tak, jakby każda uliczka miała swoją, na tyle ciekawą historię, że nie można w nią nie skręcić. I w ten sposób Budapeszt zasysał nasze turystyczne dusze coraz bardziej wgłąb siebie, aż do pełnej asymilacji.

Miejsca nie do nieodwiedzenia!
Na ogólny zachwyt składały się setki małych wrażeń estetycznych i widoków miasta w pełnym słońcu, ale także kilka miejsc nie-do-przegapienia. Tak, to jest ten fragment bloga, który powinniście wydrukować, wiedząc, że odwiedzicie Budę i Peszt. Pierwsze to bajkowa restauracja, gdzie dają naprawdę zacną pizzę. Zresztą, nieważne, co tam będziecie jeść. W tak cudownym otoczeniu każda potrawa ma +100 do smaku. Jeśli Hobbici mieliby w swoim Shire restaurację, to wyglądałaby ona właśnie tak.


Zarówno to, jak i kolejne miejsce w moim osobistym rankingu, znajdowały się w części miasta zwanej Budą (dlatego, że stara?). Z początku myślałem, że skoro jest to ta zieleńsza część, to powinna nazywać się właśnie Pest (Pest-pesto-zielono, wiadomo), a tymczasem Budapeszt ma na odwrót. Ich sprawa.
W poszukiwaniu najlepszego koktajlu w mieście nasze nogi zaniosły nas na południe, na pewien wspaniały plac i do najbardziej niepozornej kawiarenki, gdzie tylko mały szyld wskazywał na to, że coś koktajlo-podobnego można było tam dostać. Natomiast jak już zamówiliśmy po jednym, to potem największą zbrodnią byłoby nie przedłużyć sobie przyjemności i nie wziąć kolejnego. Klientów mieli zero, a ceny przystępne i okolicę malowniczą. Rozpromowałbym to miejsce, ale... nie pamiętam jak się nazywało. Miało coś z "szszsz" w nazwie.

Swoistym fenomenem była nieraz już tu wspomniania Wyspa św. Małgorzaty vel Wyspa Wiecznej Imprezy. Tam życie się nie kończyło z zapadnięciem zmroku. Wręcz przeciwnie - cały Budapeszt tam napływał, z licznymi Tokajami w rękach i dodatkowymi zapasami w plecakach. Za dnia jedyną aktywnością, która przebijała legalne spożywanie napojów sponiewierających, było bieganie na świetnie do tego przygotowanych trasach. A że wyspa ma 2 km długości (sic!), to spacery należały tam do epickich. Z dużymi kompleksami sportowymi (baseny, korty tenisowe), hotelami, osobnym autobusem i tysiącem innych rzeczy tworzy to mały, wspaniały ekosystem. Wart spędzenia tam co najmniej jednego dnia.


Niedokończone rachunki z Budapesztem
Cel nadrzędny podczas kolejnej wizyty w stolicy Węgier: zjeść coś węgierskiego. Paczkowana kiełbasa kupiona w supermarkecie się nie liczy (wino marki Tokaj już trochę bardziej). To zaskakujące, ale przez trzy dni konsumowałem tam dania z kuchni włoskiej i hiszpańskiej. To ostatnie głównie z powodu długich poszukiwań węgierskiej potrawy, która nie będzie 3-krotnie przepłacona w strefie dla zwiedzających łosiów. Bo wydać kupę hajsu na jedzenie to byle turysta potrafi.
Drugim niedokończonym questem pozostało wejście na Górę Gellerta, która oferuje z pewnością niesamowite doznania widokowe dla oczu. Natomiast naprawdę nie było na to czasu. W 3 dni pokonaliśmy z moją dzielną towarzyszką podróży wiele kilometrów, chodząc wzdłuż mniejszych i większych uliczek Budapesztu, więc nie starczyło czasu, żeby jeszcze poruszać się w pionie. Ale niespecjalnie mnie to martwi, bo wiem, że Budapeszt na pewno jeszcze odwiedzę. Zbyt mocno kusi i przywołuje wizja relaksu po węgiersku: wyspa na Dunaju, Tokaj w ręce, słońce we włosach, spokój w głowach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz