Znacie ból wysyłania stosu CV z dołączonymi wymyślnymi listami motywacyjnymi i zerowym odzewem ze strony potencjalnych pracodawców? W bezwzględnej branży kreatywnej walka trwa nawet o przeczytanie życiorysu, o zaproszeniu na rozmowę kwalifikacyjną nie mówiąc! Tu wszyscy kandydaci są oryginalni, przypucowani, super ultra kreatywni i w ogóle ą i ę. Za wszelką cenę każdy próbuje się czymś wyróżnić. Po wielu próbach przebicia głową tego muru kandydatów i oczekiwań byłem już o krok od wpisywania w tytułach maili: "sex, drugs & rock'n'roll", ale zamiast tego postanowiłem zrealizować pewną szaloną ideę.
Sam do tej pory zastanawiam się, co mnie podkusiło, żeby szukać zatrudnienia w agencjach eventowych, reklamowych, social media, interaktywnych... (we wszystkich prócz towarzyskich;). Ale to chyba sprowadza się do tego, co zwykł mawiać Laska: "Musisz sobie zadać jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: Co lubię w życiu robić? A potem zacznij to robić". Z filmowymi mądrościami nie wygram, dlatego zacząłem tę filozofię realizować: robić to na własną rękę, pogłębiać wiedzę, polepszać się w temacie i szukać możliwości zahaczenia się w agencji. Dziesiątki wysłanych maili później, w głowie wyrósł pomysł, a na cel obrałem najlepiej kojarzącą mi się agencję na rynku. I poszło!
Pomysł był bardzo prosty: porywają mnie, a jedynym ratunkiem jest agencja social media. I od nich zależy moje życie. Zaczęło się niewinnie, bo od listu z pogróżkami. Powiedzcie, kto nie chciał kiedyś takiego zrobić po obejrzeniu jakiegoś filmu sensacyjnego z bandytami żądającymi okupu? Tekst powstał raz-dwa, a siostra dołożyła się, przeznaczając Joy'e i Cosmopolitany do wycinki. I tak kolejne małe marzenie zostało odhaczone, yeah!
Po zapakowaniu listu w dużą, nieoznakowaną kopertę, dostarczyłem go incognito - a jakże! - do siedziby agencji. Po odpakowaniu list wyglądał tak:
Pewnie ciekawi jesteście efektu końcowego? Akcja spotkała się z pozytywnym odbiorem, cała agencja wiedziała, że taka niecodzienna forma listu motywacyjnego dotarła. Ba, nawet pojawiłem się znów w ich siedzibie, ale tym razem już byłem zaproszony i była okazja porozmawiać. Z różnych przyczyn nie czytacie teraz słów stażysty, młodszego stratega, community managera czy kogoś tam jeszcze innego, a człowieka, który wciąż poszukuje, ale w żadnym wypadku nie traktuję niezatrudnienia jako porażki. Udało się zwrócić uwagę poważnej agencji, a zatem można, jak się chce! A kreatywne podejście do tematu i szalone pomysły nadal są w cenie. I jestem przekonany, że jeśli nie ten, to któryś w końcu wypali.
Podobne wpisy:
O taki związek walczyliśmy!
Jestem leniwym użytkownikiem internetu, czyli po co Tede do tych Stanów poleciał?
Tak za chwilę będą wyglądały nasze CV