W ciągu swojego niezbyt długiego, intensywnego życia, udało mi się wymarzyć setki sposobów, jak mogłoby potoczyć się moje życie. Czy grałbym w piłkę w Madrycie, robił internety i PR w Londynie, tańczył w teatrze gdzieś w środku Francji, czy też prowadził agencję koncertową oraz reprezentował kilka ważnych zespołów rockowych w Stanach... Jest tyle możliwości, żeby w kozackim stylu zarabiać na życie i czerpać z tego nieziemską satysfakcję, że należałoby to rozrzucić na kilka kolejnych wcieleń lub szukać sposobu na nieśmiertelność. Albo zrealizować plan, który jest na tyle nadzwyczajny, że mógłby się sprawdzić tylko w filmie.
Punkt pierwszy: wyjechać z Polski, bo życie tu to zło
Jest kontrowersyjny (?) nagłówek, więc ufam, że przykułem Waszą uwagę na tyle, żebyście przeczytali ten akapit do końca. Bo tak naprawdę do egzystowania w tym kraju mam stosunek ambiwalentny. To trochę jak z jedzeniem w Macu - jest smacznie i przyjemnie, ale na dłuższą metę zatruwa umysł i ciało i nie wiadomo, czy nie wyrośnie Ci kiedyś dodatkowa ręka przez tę chemię. W Polsce mamy generalnie proste, miłe życie. Większość ciepłych posadek nadal nie wymaga fluent english (to kwestia czasu, więc uczyć się!), mamy tu znajomych, chłopaka, dziewczynę, kota, rybki, swoje ulubione miejsca... mamy wygodnie. Jednocześnie mamy rutynę i nieustanną chorobę naszych rodaków, zwaną "polską mentalnością". Nieufność, niemiłość, wrodzony pesymizm i brak wiary w sukces. A jak już ten ostatni przychodzi... to chorobliwa zawiść i modlitwy, żeby bliźniemu się coś spierdoliło. To wszystko skąpane oczywiście w wiecznym strumieniu narzekania.
Skoro mamy cały glob, to dlaczego ograniczać się...?
Polska nie zostanie supermocarstwem czy państwem dynamicznie rozwijającym się dopóki głównym kryterium nie będzie liczba promili przypadających w tym momencie na głowę przeciętnego mieszkańca. Nie to, że jestem niewdzięcznikiem niedoceniającym swojego kraju. Ja tylko zadaję małe pytanie: a może gdzieś jest lepiej?
Skoro mamy cały glob, to dlaczego ograniczać się...?
Polska nie zostanie supermocarstwem czy państwem dynamicznie rozwijającym się dopóki głównym kryterium nie będzie liczba promili przypadających w tym momencie na głowę przeciętnego mieszkańca. Nie to, że jestem niewdzięcznikiem niedoceniającym swojego kraju. Ja tylko zadaję małe pytanie: a może gdzieś jest lepiej?
Większość zdań, które teraz czytacie, zrodziło się w mojej głowie, kiedy czytałem artykuł Londyńska Szkoła Życia. Na te kilka chwil przeniosłem się do setki kilometrów dalej, na Wyspy. W tle przygrywał mi duet Drake - Rihanna, oczami wyobraźni widziałem typowe brytyjskie śniadanie (ba, nawet czułem jego zapach!) i ten pochrzaniony ruch lewostronny za oknem. Słońce przeraźliwie raziło mnie w oczy, aż zastanawiałem się, czy to na pewno Londyn. Szedłem chodnikiem, nie wiem, czy do pracy, czy właśnie na opisane w artykule warsztaty z życia. Wiem, że czułem to miasto w pełni, czułem się Londyńczykiem, a nie kimś, kto przyjechał tam na chwilę. Cięzko powiedzieć, jak długo byłem w tym stanie. Gdy już wróciłem i upewniłem swój umysł, że siedzę z powrotem przy tym samym warszawskim biurku, jedna myśl nie dawała mi wciąż spokoju...
Liżemy klimat innych krajów przez szybę
W życiu brakuje nam czasu na poznawanie świata, będąc przykutymi tyłkami do foteli i ograniczonymi do swoich miast. W kilka dni urlopowych w roku świata nie okrążymy. Nie poznamy kultury innych krajów. Nie przekonują mnie żadne erazmusy, gdzie praktycznie tylko chla się ze studentami innych krajów, czy wolontariaty zagraniczne, na których dużo jest pracy na rzecz innych. Nie tego chcę.
Nigdy nie ogarniałem opcji zwiedzania jakiegoś miasta. Pojechać, zobaczyć zabytki i miejsca z podręcznej książeczki dla tępego turysty z Polska i wrócić...? Mnie zawsze kręcił klimat miasta, ale nie od strony zwiedzającego, a tubylca. Chciałem żyć danym miastem, jego klimatem. Przesiąknąć tym w całości. I tak robiliśmy z kilkoma kumplami, zapieprzając już prawie dwa lata temu zdezelowanym busem przez całą Europę. Może tam specjalnie za dużo rzeczy, którymi się można pochwalić, nie widzieliśmy, ale odkryliśmy te miejsca od strony, jakiej żaden przewodnik nie pokaże.
Wizja wyjazdu zaraża mózg jak śmiercionośny wirus
Mam wrażenie, że jeśli nie zrealizuję tego planu nawet w jednym procencie, to przegram życie. To jest tak niecodziennie fascynujące jak składanie czołgu kupionego w ikei po przecenie: bierzesz kobietę, której ufasz, za rękę i wsiadacie do samolotu byle jakiego (wersja dla wielkich romantyków). Dla tych trochę mniejszych: ustalacie miasto wcześniej. Mieszkacie w nim kilka miesięcy, max. rok i... hops do kolejnego! W każdym miejscu na nowo szukacie pracy, zupelnie innej od tej poprzedniej. Macie odpowiednie skillsy, cechy personalne i zdolności językowe, więc spokojnie możecie myśleć o podbieraniu sensowniejszej roboty okolicznym mieszkańcom niż tylko wycieranie podłóg szmatą w zapyziałych lokalach. Co miasto, to inny zawód, inna branża. W każdym jesteście kimś innym. Ty tańczysz na deskach Élysées Montmartre w Paryżu, Ona w tym czasie jest dietetykiem. Potem skaczecie do Barcelony, gdzie jedno doradza firmom w kwestiach wizerunkowych, drugie z zamiłowania pracuje jako tłumacz. Wieczorów nie spędzacie w domu. Odwiedzacie knajpy, dyskoteki, spacerujecie ulicami sławnych pisarzy, malarzy, filmowców i zapijaczonych gwiazd rocka. Po kilku europejskich przystankach obieracie kolejne cele: Brazylia, może Indie...? Nic Was nie ogranicza. A przynajmniej dopóki wy nie uwierzycie, że tak jest.
Szalone życie jest dla szaleńców
Mało kto z Was ma bank nad głową pilnujący, czy sumiennie opłacacie 40-letni kredyt. Mało kto ma dziecko, które utrudnia każdą najmniejszą podróż kilkukrotnie. Może nie każdy chciałby poznawać świat i próbować swoich sił w wielu zawodach. Ale wciąż jesteśmy młodzi i możemy żyć ryzykownie za kilkaset złotych/euro miesięcznie. I w każdym z nas jest Marco Polo czy inny Tony Halik. Więc może jednak spróbować? Ja od czasu mojej mentalnej podróży do Londynu bije się o to z myślami w każdej wolnej chwili. I w którymś momencie szalone komórki przeważą te rozsądniejsze, spakuję podręczny bagaż i z kilkoma setkami euro w dłoni wyruszę realizować swój plan. W końcu po to jest to życie.
Podobne posty:
Bądź w mniejszości
Bycie szczęśliwym nigdy nie było prostsze
Jak nie zestarzeć się przed trzydziestką