wtorek, 17 czerwca 2014

Jak bardzo wkurzyłbyś się, gdybyś zapłacił za wjazd na Orange Warsaw Festiwal 2014?


To nie będzie tekst dla tych, którzy byli na festiwalu OWF w tym roku. Wy już wiecie, czy wygraliście życie czy jednak kupiliście kupę w ładnym opakowaniu. A co z resztą, która bała się wydać hajs albo nie dostała w tym miesiącu kieszonkowego od rodziców? No więc...

Wasze uszy nie zostały zgwałcone dźwiękiem
Temat numer jeden w kontekście całego Orange Warsaw Festival. Nie wierzę, że sprawa trwa już kilka lat, a tyle osób wciąż jest zaskoczonych słabym brzmieniem koncertów na stadionie. Tak było na Pepsi Arenie, tak jest i teraz na Narodowym. Gigantyczny pogłos i ściana dźwięku doprowadzające prawie że do bólu odczuwalne były zwłaszcza z tyłu płyty oraz praktycznie wszędzie na trybunach. Już abstrahując od samego pomysłu kupowania biletów na trybuny, na których jest milion razy mniejszy klimat niż gdziekolwiek na płycie... Patrzyłem na co poniektórych gibiących się tam ludzi i zastanawiałem, jak bardzo trzeba mieć już zmysły stłumione alkoholem albo robić dobrą minę do złej gry, bo wydało się tyle hajsu, że nie wypada być niezadowolonym.

Swoje zniesmaczenie za to już otwarcie ludność manifestowała na fanpage'u Orange Warsaw Festiwal (współczuję adminom, serio!), czepiając się momentami dosłownie wszystkiego i wstawiając teksty o zwrocie kasy za bilety. Samo Orange jest jakby najmniej winne sytuacji z nagłośnieniem. Po pierwsze Stadion Narodowy jest koszmarnie nienagłaśnialny (dopóki nie ma pełnych trybun i płyty, to dźwięk odbija się na wszystkie strony i pogłos jest nie do wytrzymania w niektórych miejscach). Po drugie to Rochstar Events jest odpowiedzialne za praktycznie cały festiwal i zwyczajnie sobie nie radzi z nagłośnieniem. Nie wychodziło im to na Pepsi Arenie i teraz wcale nie jest lepiej, a nawet ten dół sobie pogłębiają i powoli się zakopują żywcem toną negatywnych komentarzy. Chociaż i tak wszystkie ekskrementy wyrzucane przez ludzi trafiają głównie w firmujące to swoją nazwą Orange, które jest już, mówiąc obrazowo, mocno upierdolone po obecnej edycji.

Tak na dobrą sprawę, to ciężko znaleźć w Warszawie drugie takie miejsce, które pomieści 30-40 tysięcy ludu, dlatego sądzę, że festiwal zostanie tam, gdzie jest. Psy szczekają, a karawana jedzie dalej. Zwłaszcza, że...

Ominęło was też trochę magii
Wcześniej była mowa o gwałcie dźwiękiem, więc teraz poświęcimy kilka zdań muzycznym pieszczotom zakończonym solidnymi orgazmami, bo i na takie można było liczyć na OWF. Takie dostarczyła w tym roku przede wszystkim Florence, której występ spokojnie można uznać najlepszym podczas całego festiwalu. Damn, sam się nie spodziewałem po niej niczego więcej oprócz ciekawego wokalu oraz kilku znanych dźwięków. A dostałem emocjonalność na takim poziomie, który przekroczył u mnie skalę uczuć kilka razy i rozbił bank. Florence była jak nawiedzona, ale tak pozytywnie nawiedzona. Wpatrzona, zamyślona, kochająca świat, przechwycająca jego pozytywną energię. Tak, zdecydowanie dużo pozytywnej energii było tam skumulowanej. Ta energia wydostawała się w postaci przecudownych dźwięków, wszechobecnego w powietrzu brokatu, serduszek od publiki dla zespołu i przenikliwego wzroku samej Florence, która biegała po scenie, jakby przygotowywała się do maratonu i akurat jej dzień treningowy wypadał w dniu koncertu.


Podobnie, już nie tak magicznie, ale momentami równie zacnie, dobierali się do uszu Kings of Leon (Closer kipiało klimatem zupełnie jak w wersji studyjnej, a długo oczekiwane Sex On Fire nie różniło się za bardzo od ognistego seksu), The Prodigy (na poziomie The Prodigy, więc bardzo wysokim) czy Limp Bizkit (emocje do sześcianu, przemoczone koszulki, kolana na poziomie łokci i w ogóle szał ciał, a Fred Durst spokojnie mógłby założyć swój kościół czerwonych czapeczek z daszkiem #wstępowałbym), czyli kapele, na które najmocniej czekałem. Ich na szczęście nie dotknęło to całe mistyczne koszmarne nagłośnienie. Może dlatego, że ostatnie dwie grały na Warsaw Stage, która znajdowała się poza stadionem. Zdecydowanie mniej było do spieprzenia.



Nie zebraliście tony plastiku i nie zjedliście małej zapiekanki za 14 złotych
Ta mała zapiekanka to rzecz, której zdecydowanie trzeba doświadczyć własnymi zmysłami, inaczej nie zrozumiecie jej fenomenu. Ale nie ma co narzekać - były zapewnione również liczne foodtracki, a ja swoją oazę znalazłem w postaci Bobby Burgera, który był ze mną przez cały festiwal (i to w normalnych cenach - szacuneczek).

Konkurs na najbardziej upierdliwego sponsora w tym roku wygrało z pewnością... (fanfary) MasterCard, bo tylko ich zbliżeniowymi kartami można było płacić na terenie festiwalu (po wcześniejszym zakupie tychże). Tak z czystej, wrodzonej i wścibskiej ciekawości... chętnie dowiem się, jak duży hajs organizatorzy przytulili w ramach tych działań, bo nikt mi nie wmówi, że to rozwiązanie powstało w trosce o usprawnienie procesu płacenia. Gdyby faktycznie tak było, to dopuszczono by np. pozostałe karty zbliżeniowe. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - z trzema nowymi kartami poczułem się przez chwilę jak dzieciak znów zbierający tazosy i inne plastikowe kapsle. Zginały i paliły się tak samo dobrze #dzieciństwo


Wszystko zależy od Was
Ja sobie tak leciutko narzekam, ale te trzy dni i cały festiwal były dla mnie samego bardzo udane. To, co chciałem zobaczyć, to zobaczyłem (i uszy nie bolały), nic się na mnie nie zawaliło, miałem za co jeść i nawet przeżyłem godnie Limp Bizkitowe piekiełko pod sceną.

Natomiast jeśli wy:
- bralibyście miejsca na trybunach
- oczekiwalibyście na scenie na stadionie choćby znośnego nagłośnienia
- uważacie, że 200 złotych to za dużo za dzień z 5 światowymi gwiazdami
- nie ogarniacie zasad wchodzenia i wychodzenia z płyty, które chyba na wszystkich stadionach wyglądają tak samo
- macie w zwyczaju narzekanie na takie pierdółki jak brak zasięgu raz na jakiś czas czy toi toi w złym miejsu
to rzeczywiście może dobrze, że jednak nie kupiliście tych biletów. 



Zdjęcia: ZEBRAne w kadrze

4 komentarze:

  1. ja nie wiem gdzie Ty jadłeś małą zapiekankę za 14 zł, ja zjadłam dużą za chyba 11 :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Monika, w sklepach z szamą przy trybunach.

    I nawet się nie przyznałaś, że się wybierasz?? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ocieram łzy wzruszenia i zazdrości. Nauczę się chodzić na koncerty.

    OdpowiedzUsuń
  4. Maja Sieńkowska20 czerwca 2014 21:37

    Polecam Boomera zabierać, opowie Ci historię zespołu, powie, kiedy podskakiwać i takie tam.

    OdpowiedzUsuń