Ze spontanicznymi pomysłami jest tak, że dzielą się na: 1) głupie ale realne i 2) po prostu głupie. Tymi drugimi nie będziemy się dzisiaj zajmować, za to te pierwsze... Dopiero po chwili orientujesz się, że to, co wymyśliłeś, to nie tylko jest możliwe do zrobienia, lecz nawet zaskakująco świeże i oryginalne. I ostatecznie uznajesz pomysł za genialny, a w głowie słyszysz jedynie chór głosów śpiewający "zrób to!". To ta jedna z niewielu sytuacji, kiedy głosy w głowie nie muszą oznaczać pilnej potrzeby kontaktu z własnym psychiatrą.
Będziesz moją Walentynką?
Walentynki to zawsze był dla mnie ciekawy czas, gdyż niezależnie od stanu sparowania starałem się zaskoczyć konkretne dziewczyny lub po prostu spełnić się artystycznie. Potem był jedynie żal, że nie uwieczniłem tych wszystkich wspaniałych, własnoręcznie przygotowanych niespodzianek, zanim zmieniły właściciela. Tegoroczne walentynki nieźle wpisały się w tę tradycję, choć tym razem wybranki były nietypowe. Obrałem na cel trzy agencje interaktywne, które zrodziły w ostatnim czasie u mnie dużo pozytywnych uczuć i postanowiłem im to przekazać na kartkach z życzeniami.
Kupowanie takich kartek walentynkowych okazało się przy okazji mocnym pogwałceniem strefy komfortu, bo gość wybrzydzający przy stojaku z kartkami pełnymi serduszek w hipermarkecie musi wyglądać osobliwie... Zajęło to tyle czasu głównie z tego powodu, że wszystkie zawierały jakieś teksty i nie mogłem znaleźć "czystych". Czy producenci kart walentynkowych nie wierzą już w elokwencję potencjalnych nabywców i muszą wyręczać ich w tworzeniu zbioru słów, które mają pomóc im dotrzeć domajtek serca wybranki?
Walentynki to zawsze był dla mnie ciekawy czas, gdyż niezależnie od stanu sparowania starałem się zaskoczyć konkretne dziewczyny lub po prostu spełnić się artystycznie. Potem był jedynie żal, że nie uwieczniłem tych wszystkich wspaniałych, własnoręcznie przygotowanych niespodzianek, zanim zmieniły właściciela. Tegoroczne walentynki nieźle wpisały się w tę tradycję, choć tym razem wybranki były nietypowe. Obrałem na cel trzy agencje interaktywne, które zrodziły w ostatnim czasie u mnie dużo pozytywnych uczuć i postanowiłem im to przekazać na kartkach z życzeniami.
Kupowanie takich kartek walentynkowych okazało się przy okazji mocnym pogwałceniem strefy komfortu, bo gość wybrzydzający przy stojaku z kartkami pełnymi serduszek w hipermarkecie musi wyglądać osobliwie... Zajęło to tyle czasu głównie z tego powodu, że wszystkie zawierały jakieś teksty i nie mogłem znaleźć "czystych". Czy producenci kart walentynkowych nie wierzą już w elokwencję potencjalnych nabywców i muszą wyręczać ich w tworzeniu zbioru słów, które mają pomóc im dotrzeć do
Podbijać do kilku naraz, ale do każdej inaczej
Tym razem nie zależało mi na wyeksponowaniu siebie. Nie bawiłem się w drukowanie i nie wklejanie do środka kartek swoich miniaturowych CV, nie zachwalałem też zbytnio swoich usług. Postawiłem na interesującą i dwuznaczną treść, przyrównując każdą z agencji do dziewoi oczekującej na wychwalanie jej wdzięków. Pierwsze słowa dla agencji K2 wypadały z głowy szybko: "Już od pierwszego zalajkowania wiedziałem, że jesteś wyjątkowa, inna niż wszystkie. Nic dziwnego, że podkochują się w Tobie tysiące social media ninjów, a każda firma chce, żebyś była jej", podkreślając także jakość wdzięków w postaci Romka Łozińskiego, Arka Szulczyńskiego czy Daniela Rakusa, których miałem okazję poznać i przy okazji być pod wielkim wrażeniem ich pracy. Lubię To zapewniałem, że "nie przeszkadza mi nawet to, że nie kryje się z liczbą klientów, którzy korzystają z jej usług". Natomiast agencji Livebrand wyznałem m.in., że "chcę, żeby była moją pierwszą". To chyba jedyny przypadek zalotów, kiedy działanie na kilka frontów nie powodowało moralnego kaca. Trzy różne teksty przy ograniczonym czasie rodziły pewne wyzwanie, czy każdą uda się maksymalnie dopieścić (barwnym) językiem, ale i tak nie potrafiłbym się przy takiej akcji zdecydować tylko na jedną. Każdej na sam koniec proponowałem niezobowiązujące wyjście na spacer, kawę czy ciastko, żeby się nie spłoszyły. Pozostała jeszcze kwestia podpisu, żeby mogły się ze mną skontaktować...
Dokładnych zdjęć kartek nie zobaczycie, bo robiłem je pralką o zbyt małej rozdzielczości matrycy.
Spotkanie oko w oko z wybrankami
K2, Lubię To i Livebrand zupełnie nie wiedziały, co ich czeka. Szczerze mówiąc, ja też, udając się w podróż po Warszawie, której nie powstydziłby się Frodo Baggins, gdyby przyszło mu znów zapieprzać z jakimś pierścieniem. (Z tego miejsca też błogosławię wszem i wobec aplikację mobilną jakdojade.pl, bez której ta akcja wydłużyłaby się w czasie o dobre, kolejne dwie godziny i całkiem pokaźną gamę przekleństw). Przy okazji tej wycieczki krajoznawczej zwiedziłem głęboką Ochotę (która okazała się głębokim zadupiem), zniszczony Mokotów czy dżunglę pnących się do nieba biurowców na Domaniewskiej. Dopiero przy dostarczaniu ostatniej kartki walentynkowej dotarł do mnie absurd całej mojej akcji... Cudowny kontrast, jaki stworzyłem, nie sprawił jednak, że czułem się ze swoim pomysłem źle czy jakbym był niedopasowany. Wręcz przeciwnie - po wszystkim miałem z tego niezły ubaw i mam nadzieję, że agencje tak samo!
Jak zdobyć serce tej jedynej?
Siedziba K2 znajduje się właśnie w takim fancy wieżowcu na Domaniewskiej - budynku, w którym najpierw sprawdzasz na konsoli, która winda dojeżdża na które piętro, a agencja zajmowała tam chyba całe jedno! (w przeciwieństwie do pozostałych dwóch, które odwiedziłem tego dnia, mieszczących się w domku jednorodzinnym czy mieszkaniu w bloku). W tamtym momencie, wręczając kopertę z serduszkami pani na recepcji K2, poczułem się jak ten świński blondyn z filmu How To Lose Friends & Alienate People, który jako pseudo-dziennikarz magazynu plotkarskiego próbował dostać się na rozdanie nagród w stylu glamour. Sidney, bo tak się ów bohater filmu nazywał, najpierw pod przykrywką wdarł się na teren imprezy, potem wywinął kilka szalonych numerów i w końcu wyleciał stamtąd z hukiem. Ale miał w sobie też tę determinację, która została później dostrzeżona przez wydawcę najlepszego magazynu o gwiazdach. I w końcu, wykorzystując nową posadę i większe możliwości, Sidney osiągnął to, co chciał. I właśnie to łączy jego oraz wszystkich ludzi sukcesu: siła marzeń i wręcz nieprawdopodobna moc dążenia do spełnienia ich.
Tym razem nie zależało mi na wyeksponowaniu siebie. Nie bawiłem się w drukowanie i nie wklejanie do środka kartek swoich miniaturowych CV, nie zachwalałem też zbytnio swoich usług. Postawiłem na interesującą i dwuznaczną treść, przyrównując każdą z agencji do dziewoi oczekującej na wychwalanie jej wdzięków. Pierwsze słowa dla agencji K2 wypadały z głowy szybko: "Już od pierwszego zalajkowania wiedziałem, że jesteś wyjątkowa, inna niż wszystkie. Nic dziwnego, że podkochują się w Tobie tysiące social media ninjów, a każda firma chce, żebyś była jej", podkreślając także jakość wdzięków w postaci Romka Łozińskiego, Arka Szulczyńskiego czy Daniela Rakusa, których miałem okazję poznać i przy okazji być pod wielkim wrażeniem ich pracy. Lubię To zapewniałem, że "nie przeszkadza mi nawet to, że nie kryje się z liczbą klientów, którzy korzystają z jej usług". Natomiast agencji Livebrand wyznałem m.in., że "chcę, żeby była moją pierwszą". To chyba jedyny przypadek zalotów, kiedy działanie na kilka frontów nie powodowało moralnego kaca. Trzy różne teksty przy ograniczonym czasie rodziły pewne wyzwanie, czy każdą uda się maksymalnie dopieścić (barwnym) językiem, ale i tak nie potrafiłbym się przy takiej akcji zdecydować tylko na jedną. Każdej na sam koniec proponowałem niezobowiązujące wyjście na spacer, kawę czy ciastko, żeby się nie spłoszyły. Pozostała jeszcze kwestia podpisu, żeby mogły się ze mną skontaktować...
Dokładnych zdjęć kartek nie zobaczycie, bo robiłem je pralką o zbyt małej rozdzielczości matrycy.
Spotkanie oko w oko z wybrankami
K2, Lubię To i Livebrand zupełnie nie wiedziały, co ich czeka. Szczerze mówiąc, ja też, udając się w podróż po Warszawie, której nie powstydziłby się Frodo Baggins, gdyby przyszło mu znów zapieprzać z jakimś pierścieniem. (Z tego miejsca też błogosławię wszem i wobec aplikację mobilną jakdojade.pl, bez której ta akcja wydłużyłaby się w czasie o dobre, kolejne dwie godziny i całkiem pokaźną gamę przekleństw). Przy okazji tej wycieczki krajoznawczej zwiedziłem głęboką Ochotę (która okazała się głębokim zadupiem), zniszczony Mokotów czy dżunglę pnących się do nieba biurowców na Domaniewskiej. Dopiero przy dostarczaniu ostatniej kartki walentynkowej dotarł do mnie absurd całej mojej akcji... Cudowny kontrast, jaki stworzyłem, nie sprawił jednak, że czułem się ze swoim pomysłem źle czy jakbym był niedopasowany. Wręcz przeciwnie - po wszystkim miałem z tego niezły ubaw i mam nadzieję, że agencje tak samo!
Jak zdobyć serce tej jedynej?
Siedziba K2 znajduje się właśnie w takim fancy wieżowcu na Domaniewskiej - budynku, w którym najpierw sprawdzasz na konsoli, która winda dojeżdża na które piętro, a agencja zajmowała tam chyba całe jedno! (w przeciwieństwie do pozostałych dwóch, które odwiedziłem tego dnia, mieszczących się w domku jednorodzinnym czy mieszkaniu w bloku). W tamtym momencie, wręczając kopertę z serduszkami pani na recepcji K2, poczułem się jak ten świński blondyn z filmu How To Lose Friends & Alienate People, który jako pseudo-dziennikarz magazynu plotkarskiego próbował dostać się na rozdanie nagród w stylu glamour. Sidney, bo tak się ów bohater filmu nazywał, najpierw pod przykrywką wdarł się na teren imprezy, potem wywinął kilka szalonych numerów i w końcu wyleciał stamtąd z hukiem. Ale miał w sobie też tę determinację, która została później dostrzeżona przez wydawcę najlepszego magazynu o gwiazdach. I w końcu, wykorzystując nową posadę i większe możliwości, Sidney osiągnął to, co chciał. I właśnie to łączy jego oraz wszystkich ludzi sukcesu: siła marzeń i wręcz nieprawdopodobna moc dążenia do spełnienia ich.
PS Może coś nie do końca związanego z reklamą czy kreowaniem marki, a może właśnie coś bardzo istotnego w tym kontekście: jak ważne są czasem detale. Jeżdżąc tego dnia kilkoma autobusami po niezgłębionych warszawskich terenach, uderzyło mnie, jak niedostosowane są... słupy przystankowe! Ile milionów wywaliło miasto na nowy tabor i piękne, niskopodłogowe, superekologiczne solarisy i inne autobany? A tymczasem nikt nie pomyślał nad obniżeniem słupów i jak się siedzi czy nawet często stoi w takim autobusie, to nie widać nazwy przystanku! Jeśli zamiast wiaty jest tylko słup, to jest on na tyle wysoki, że na nieznanym terenie ominąć przystanek jest łatwiej niż spuścić wpierdziel Najmanowi na ringu. Czyli łatwo, każdego na to stać.
Podobne wpisy:
O taki związek walczyliśmy!
Jestem leniwym użytkownikiem internetu, czyli po co Tede do tych Stanów poleciał?
Tak za chwilę będą wyglądały nasze CV
Podobne wpisy:
O taki związek walczyliśmy!
Jestem leniwym użytkownikiem internetu, czyli po co Tede do tych Stanów poleciał?
Tak za chwilę będą wyglądały nasze CV
Jestem pod wrażeniem Twojej kreatywności i wyobraźni, super. :)
OdpowiedzUsuńPomysły masz nie z tej ziemi. Może warto zastanowić się nad założeniem własnej agencji?
OdpowiedzUsuńDzięki Wam za te słowa, ale bez doświadczenia i próby odnalezienia się w realiach jakiejkolwiek agencji (a zwłaszcza którejś z najlepszych) nie ma na razie sensu zakładać własnej.
UsuńGRATULUJĘ! :D mam nadzieje, że będzie tak, jak sobie wymarzyłeś :)
UsuńCzyste walentynki znalazłem w Empiku, jakbyś potrzebował za rok, to możesz tam próbować.
OdpowiedzUsuńSłupy przystankowe też mnie zawsze wkurzały. Zresztą, jeżeli chodzi o kwestie komunikacji, nie tylko one, np. brak map na przystankach rozkłady jazdy tylko dla ludzi ogarniętych gdzie jest ulica "Nieznana" i przystanek "Przecież wszyscy wiedzą gdzie to". Na szczęście większość problemów obecnie rozwiązuje jakdojade w telefonie. :)
Gratuluję pomysłu! Jeżeli pomysły Ci się nie skończą, to w końcu trafisz do firmy, która będzie wiedziała jak wykorzystać tą kreatywność.
Walentynki to óczucie, a nie komercja, blogerze!://///
OdpowiedzUsuńmy first, very own troll on this particular blog! <3
OdpowiedzUsuńJa nie mówia po ruski.
OdpowiedzUsuń