wtorek, 26 lutego 2013

Z blogerami na koniec świata! A nawet do Zgierza.


Zajebistość wyprawy do Wrocławia na zjazd blogerów mnie autentycznie przerosła. I wcale nawet nie same Pogaduchy były najważniejsze. Rzekłbym więcej: nie przeszkadzały. Tak samo jak nie przeszkadzały darmowe Frugo, Wyborowa czy inne upominki. Jednak pod płaszczykiem blogerskiego blichtru ukryło się coś więcej. I kiedy to się skończylo, to nagle wszyscy zaczęliśmy odczuwać poweekendowego, blogerskiego kaca. 

Cześć, mam na imię Maciek i jestem blog(i)erem...
Blogerem z defninicji może zostać każdy, tak jak każdy student tworzy samorząd na PW (przynajmniej tak w teorii wmawiano). Wystarczy założyć konto na bloggerze czy wordpressie, wybrać sobie szablonik i pisać pisać pisać. W przypadku większości ekscytacja spowodowana faktem bycia blogerem mija po miesiącu, dlatego na to zaszczytne miano trzeba sobie naprawdę zapracować. Bloger to zresztą nie tylko jednostka pisząca regularnie przynajmniej przez kilka miesięcy. Bloger to w mojej wizji trendsetter, osoba kształtująca opinie innych. Zbiera lajki, komenty, robi fale na morzu lub chociaż burzę w szklance wody. W innym przypadku jest zaledwie blogierem /all right reserved/.


Po co my tam jechali
A zatem blogierzy i blogerzy i ci, którzy już nawet wstydzą się blogerami nazywać, wyruszyli na cykliczną imprezę - Pogaduchy we Wrocławiu. Choć idę o zakład, że to ci warszawscy mieli najlepiej. Tylko oni mieli blogobusa (o którym więcej w dalszej części, w końcu trzeba budować klimat). Po przybyciu do Wrocka, który jak zawsze czarował swoim klimatem (nie wiem, co takiego jest z tym miastem), od razu rozpoczęła się część oficjalna. Bo czekali oczywiście na nas (albo na Wyborową, która również jechała z nami). Nie wiem, czego spodziewałem się po prelekcjach, ale i tak się zawiodłem długością i jakością, nie były to szczególnie seksi tematy, a sposób przedstawienia czy dany czas też nie pozwoliły na miocniejsze wgryzienie się. Paradoksalnie najciekawiej zaprezentował się Andrzej Tucholski, który o tym, że będzie mówił, dowiedział się w drodze do Wrocławia. Tym bardziej szacun dla Niego za inspirację, że bloger z niczego może wykreować byty, które będą kształtowały zdania ludzi na ważnych stanowiskach w firmach ze sporymi budżetami. Potem, jak na kino przystało, puszczono film - dokument Sztuka Reklamy oglądałem jednak jednym okiem, dzieląc uwagę na rozmowy i stukające się w tle buteleczki 30%, które blogerzy znajdowali losowo pod siedzeniami (lub wygrzebywali spod siedzeń tych, którzy na film nie dotarli). Za darmo, bo dla blogerów - wiadomo. Za darmo było tez Frugo, którego wypiłem tonę, ale i tak się nigdy nie znudzi.  #smakdzieciństwa


(dez)integracja
Powtórzę po raz tysięczny to, co już zostało wytknięte organizatorom (swoją drogą to fajne, że eventy blogerów mają zapewnione zawsze w pytę relacji:), czyli za mały nacisk położony na integrację. Za mało czasu było, żeby zawiązać silniejsze więzi warszawsko-wrocławskie. Mimo to udało się oczywiście trochę w lobby pogadać, kilku zacnych blogerów poznać, blogerki pomiziać, a znajomość twitterowe potwierdzić. A na drugi dzień już z powrotem trzeba było wracać do stolicy. Miałbym niesmak, gdyby nie klimat ponad 200 ludzi podzielających tę samą pasję. Blogerzy to najlepsza grupa społeczna do networkingu ze wszystkih możliwych, gdyż nie ograniczają się do jednej tematyki i łączą to z fajnymi cechami osobowościowymi. Aż dziwne, że te wszystkie ega się pomieściły w jednym marnym małym kinie Nowe Horyzonty.

Nieważne gdzie, ale czym, z kim i z iloma litrami na pokładzie
Ten klimat był jeszce bardziej uchwycalny w mitycznym blogobusie. Wyruszyliśmy po złote runo do Zgierza, przy okazji zahaczając o Wrocław i wspomniane Pogaduchy. Najważniejsza część wyjazdu rozgrywała się jednak właśnie w Polonusie i... właściwie tyle mogę Wam powiedzieć! :) Co dzieje się w blogobusie, zostaje w blogobusie. Rozmowy, punchline'y, pojazdy (zwłaszcza z Radomską i Pachucką w tle!), prawie-komplementy, wielopoziomowe dyskusje na czasem niskim poziomie... Takim blogobusem moglibyśmy dojechać do Maroka i pewnie byśmy nie zauważyli ubytku czasowego. Jeśli Ilona kiedyś podejmie się zrobienia wyprawy warszawskich blogerów dookoła Europy, to w ciemno pytam się jedynie: "ile wódki brać?". 

Jestem w szoku, że mój toster takie zdjęcie zrobił dobre
Ból istnienia bez Wro
Wrocław, dzięki za gościnę! Burgery macie średnie, ale zdążycie się poprawić, nim Warszawska przyjedzie ponownie. A przyjedziemy na pewno. My tworzymy historię, jak to ostatnio mówił Andrzej. Szkoda tylko potem, że rzeczywistość nie nadanża i brak blogerów dookoła w poniedziałek rano to jak brak wódki na imprezie. Zastanawiasz się "why, kurwa?". Powinniśmy stopniowo być wyprowadzani z takiego stanu blogerskiej komitywy. Stopniowo, powoli, przez kilka dni, a nie: jeb! I nagle reality.
Choruję na Wrocław, teraz mogę to przyznać. Ale to piękna choroba. Móc wracać wspomnieniami do takich wyjazdów. Po to się jest blog(i)erem.

4 komentarze:

  1. oj działo się :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrocław zawsze chętnie Cię ugości :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przewodnikiem po dobrych miejscówkach z jedzeniem nie pogardzę!

      Usuń
  3. Na Pogaduchach #5, #6 albo kolejnych zabierzemy Cię na sytego burgera! Słowo! :) Dzięki wielkie za wizytę we Wro i relację. Widzimy się (mam nadzieję) znów już niedługo! :)

    OdpowiedzUsuń