sobota, 26 lipca 2014

Kilka rzeczy, o których wiedziałem, ale i tak super, że przypomniał je tydzień w Barcelonie


Kiedy zamykam oczy, a promienie słońca zachłannie sięgają mojej twarzy i ogrzewają ją, mam wrażenie, że jestem tam. Tak się oszukuję trochę. Że mogę być wiecznie na czasie barcelońskim. Teoretycznie nie różni się on od czasu polskiego, ale Barcelona pod względem takiej zwyczajnej ludzkiej ewolucji musi wręcz być w innej galaktyce niż moje obecne biurko, przy którym wciskam kolejne literki na klawiaturze, próbując oddać resztki emocji. 


Długo opierałem się, by nie zostać wciągniętym przez czarną dziurę codzienności, ale czas to bezwzględna bestia i sprawia, że nawet taki trip kiedyś musi przejść w głowie do szufladki "wspomnienia". Ze spektakularnych wyjazdów ostatnich kilkunasty miesięcy opisywałem wam już Budapeszt i Wenecję, ale żaden z nich nie był tak wyczekany jak właśnie Barcelona. Wszystkie komórki mojego ciała już desperacko wyszukują możliwości powrotu. A w głowie wciąż mam parę życiowych lekcji, które przecież znałem wcześniej, ale z życiowymi lekcjami jest tak, że dobrze je sobie czasem odświeżyć...


Dobre rzeczy się przyciąga mocno
Tak wyglądał mój wpis na facebooku, gdy już nie mogłem się doczekać lotu do miasta, w którym jest jeden Bóg - Messi. Kilka minut szukałem odpowiedniego zdjęcia na flickrze i wtedy w oczy wpadło mi to...


A przedostatniego dnia w Barcelonie, zbaczając przypadkowo z La Rambli, trafiłem w to miejsce i - szybki flashback - "ja przecież skądś znam ten plac!"


Nie raz, nie pięć, nie dwadzieścia już razy przekonałem się, że większość momentów przyciągamy my sami. Myślami. Nastawieniem do życia. Nie trzeba wierzyć w bogów czy karmę, ale jest na tej planecie taka zależność. Dlatego wolę być pozytywnie nastawiony do wielu spraw.

Nie odkładaj niczego na później
Jedna z moich ulubionych cech z gatunku tych nie do końca pożądanych. Zdążyliśmy już polubić się przez te ponad dwadzieścia lat wspólnego życia, ale nie wykluczam rozstania, bo w zasadzie nigdy mi nie służyła dobrze. W Barcelonie odkładaliśmy razem z Mają jedną taką rzecz - którą oczywiście bardzo chcieliśmy zrobić - przez pół wyjazdu. I dopiero ostatniej nocy wyszliśmy z pokoju z nastawieniem przełamania złej passy: dzisiaj idziemy do klubu! 

Gdybyśmy nie wyszli wtedy o tej 0:30 z pokoju, nie spotkalibyśmy wesołego murzyna na La Rambli. Ten nie przekonałby nas, że po 15 euro od osoby to dobra inwestycja, która zamieni się w dwa piwa i shota dla każdego, wesołą podróż autokarem do klubu przy plaży i tam zabójczo gorącą imprezę. Była w tym odrobina szaleństwa i niepewności, bo równie dobrze mogliśmy tym autokarem być właśnie wywożeni z Barcelony na jakieś plantacje do pracy. 

Może jednak stwierdzili, że z grupy imprezowiczów będzie słaby materiał na ciężko pracujący plebs, bo zdecydowali się dowiedź nas mimo wszystko do klubu. A tam już tylko szaleństwo, dobra zabawa, dobra muzyka, obcokrajowcy przyklejający się do każdego, jeszcze głośniejsza muzyka, jeszcze bardziej szaleńczy taniec i mój wewnętrzny Michael Jackson uwalniający się w rytm bitów.


A potem najlepsze możliwe zakończenie imprezy - kiedy możesz wyjść bezpośrednio na plażę, miły pan sprzeda ci piwo albo trzy i zabawiać cię będzie historiami o tym, że jego dziewczyna jest z Polski i że na pewno tam w końcu pojedzie. Więc siedzisz tak o 4 rano na plaży z wodą na oko tysiąc razy czystszą od tej wiślańskiej i... jest po prostu zajebiście. 

Warto pobyć sam na sam ze sobą
Przed wylotem pisałem, że nie dorosłem jeszcze do podróżowania samemu. I nadal uważam, że dobre towarzystwo ośmiela nas do zrobienia wielu rzeczy, których byśmy nie zrobili, a ludzie też po to na tej planecie są, aby z nimi przeżywać najlepsze momenty, emocje i wspomnienia. Ale.

Trzeba umieć sobie zrobić dobrze. Przystanąć. Ogarnąć, co się ostatnio działo w życiu. Pobyć samemu ze swoimi myślami. Być dla siebie.

A więc kiedy przyszedł taki czas, ustaliliśmy wspólnie z moją towarzyszką podróży pół dnia totalnie dla siebie. Zjedliśmy jeszcze wspólne śniadanie, a potem poszliśmy w przeciwne strony. Fajny patent, bo oprócz innego sposobu przeżywania tych chwil można się potem spotkać i opowiadać, co się widziało. Nie rozumiałem tylko tego, że w czasie tych samotnych przechadzek, to właśnie Maja z naszej dwójki trafiła na stadion...


Za rzadko tak naprawdę żyjemy, za często się przejmujemy
Barcelona przypomniała mi, co oznacza prawdziwy luz i nie przejmowanie się błahymi sprawami. Wciąż mam przed oczami sytuację, gdy na najbardziej zatłoczonej ulicy w ogródku najdroższej restauracji jeden z kelnerów upuścił talerz z - jak się później przy bliższych oględzinach udało stwierdzić - owocami morza. Po czym zaczął się śmiać i kłaniać, a klienci lokalu (wraz z szefem całego przybytku) wesoło bili mu brawo.

Potem Hiszpanie przebili to jeszcze bardziej, gdy w małych uliczkach dzielnicy znajdującej się przy plaży urządzili taneczny festyn. Barwnie poprzebierani, wywijający wszystkim, czym da się wywijać w rytm głośnych bębnów i trąbek. Wciągali tym przypadkowych ludzi znajdujących się na ich drodze w beztroski klimat zabawy, a ciała z łatwością szły w ruch. Ta wszechobecna radość była przez pierwsze kilka sekund zaskakująca, a przez następne tak cudownie dla mnie oczywista i naturalna...


Gdzieś tam jest lepszy świat
Polska jest fajna, bo mam tutaj zajawki, pracę, znajomych, całe świetne życie. Ale jeśli jakieś miejsce na świecie bardziej odpowiada, to czy jest sens na siłę się trzymać korzeni?

To nie była ucieczka od prawdziwego życia. Mam wrażenie, że to właśnie obecne życie jest ucieczką od tego barcelońskiego. Że właśnie w takich miejscach jak Barcelona jest przyszłość. I moje na maksa szczęśliwe życie.


Część zdjęć zrobiła Wiecznie Zaczytana, więc dajcie Jej lajka albo przeczytajcie coś w hołdzie ;)

5 komentarzy:

  1. Krzysztof Drozd - Co mi leży n28 lipca 2014 21:17

    To na pewno musiał być fantastyczny wyjazd. Jak to mówią "podróże kształcą" i dają nam ogromny bagaż doświadczeń, które potem zaprocentują. Na moim celowniku na razie jest Praga, już po raz drugi, ale jest tam jeszcze dużo do zobaczenia i tyle piw do spróbowania! I oczywiście maraton do pokonania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny wpis - przeniosłam się myślami do słonecznej Barcelony i tak - warto czasem pobyć ze swoimi myślami, ale nie za długo, bo inni ludzie też są inspirujący. I jeszcze jedno - pisz pisz pisz częściej:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Krzysiek, w ogóle bieganie w nowych miastach jest mega - domyślam się, że Ty na pewno będziesz to praktykował w swoich przyszłych podróżach :>

    OdpowiedzUsuń
  4. Maja Sieńkowska28 lipca 2014 23:02

    Właśnie! Słuchaj się mamy :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Krzysztof Drozd - Co mi leży n28 lipca 2014 23:53

    Powiedzmy, że worek z butami jest standardowym elementem mojego "bagażu rejestrowanego" :) Zawsze warto sprawdzić się w nowych warunkach.

    OdpowiedzUsuń