sobota, 9 marca 2013

Bycie szczęśliwym nigdy nie było prostsze!


Nie mam dziesiątek: lat na karku / milionów na koncie / kobiet w łóżku, żeby być dla Was mega wzorem. I wiecie co? W sumie nie muszę ich mieć, tym wzorem też nie muszę być. Wystarczy mi, że jestem dumny z siebie i z każdej chwili, którą przeżywam.

Its bjutiful
Jestem w najpiękniejszej wersji swojego życia. Choć akurat w tej konkretnej chwili słowa wylewają się ze mnie bardzo wolno - jest 8 rano, a mój organizm jest jeszcze nieprzyzwyczajony, żeby o tej porze robić coś innego niż herbatę i prysznic. Sytuację ratuje słońce powoli wdzierające mi się na twarz i świadomość, że jeśli nie teraz to kiedy ulepić wpis z myśli, które krążą i zderzają się w głowie od dawna. A jest to bardzo ważny tekst. Właśnie rozpracowałem na własną rękę ćwiartkę i zaczynam drugą. 

Życie lepiej smakuje po pierwszej połówce ćwiartce
Bardzo dużo czasu zajęło mi, żeby zmądrzeć. Mówią, że faceci dorastają później. Niektórzy pewnie wcale, a i co do kobiet miałbym wątpliwości. Z tymże nie mówię tu o tej zwykłej mądrości czy samodzielności, czy jakkolwiek inaczej to dorastanie pojmiecie. Dla mnie to radość z życia, docenianie samego siebie i świadomość swoich niedoskonałości - tego, że jestem 1% done, a mimo to wciąż chcę się rozwijać. Trzy punkciki, do których byłem kiedyś w całkowitej opozycji. I teraz, jak człowiek, który ma poprowadzić przed pełną salą szkolenie pt. "jak osiągnąłem sukces?", powinienem Wam sprzedać przepis na to, jak żyć. Tak, znam tajemną formułę. Tak, dzielę się nią na tym blogu. I tak, teraz też dostaniesz jej kawałeczek.

Dream big but appreciate the little things
Etap najlepszych momentów mojego życia tak na dobre rozpoczął się mniej więcej rok temu. I to dosyć niewinnie, bo od kobiety (as always). Od nieudanej relacji damsko-męskiej. Albo mówiąc wprost - od ogromnego kopa w dupę, który dostałem. Zajebistym plusem wszelkich zerwań jest zawsze ogromna motywacja do zmiany czegoś w swoim życiu, która porównywalna jest chyba tylko z tą po przezwyciężeniu choroby lub otarciu się o własną śmierć. Jedni się po tym nawracają, inni wiarę tracą, jeszcze inni zmieniają płeć lub zaczynają widzieć UFO. U mnie skończyło się na mnóstwie własnych przemyśleń, którymi zaskoczyłem sam siebie. W końcu po 20kilku latach człowiek zaczyna się uczyć na własnych błędach. Nice.  A jak mówi stare chińskie przysłowie... "Kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz"
I tak się stało, gdy to całe rozkminianie zbiegło się w czasie z poznaniem Pawła i Kacpra, na których natknąłem się zupełnym przypadkiem na SGH-u, potem bardziej świadomie na Wieczorach Rozwoju. Nadali moim przemyśleniom kierunek i zwrot. I kopnęli mój mózg w zupełnie nowe rejony. Bardzo szybko dodałem bycie coachem do listy "kim będę w przyszłości" tuż obok zachlanej gwiazdy rocka i polskiego wcielenia Tony'ego Hawka/Halika. A obecność w grupie ludzi zajaranych rozwojem osobistym stała się dla mnie podobnym nabieraniem oddechu, co w miejscach o dużym zagęszczeniu blogerów czy specjalistów od social mediów na jednym metrze kwadratowym.  

Sekret
Jeszcze trzy miesiące temu byłem trochę jak taka wieża Jengowa, która pnie się w górę, ale po drodze zabrakło kilku elementów u podstaw. Ewidentnie brakowało mi ogarnięcia w przynajmniej jednej z dwóch bardzo ważnych sfer życiowych. Dziś czuję, że mojej wieży nie brakuje już fundamentów, a właściwie buduje się ona już nie tylko do góry, ale i na boki. Jak to się stało? Odpowiem najkrócej jak się da: determinacja i wiara. To zresztą świetnie widać na przykładzie moich starań o pracę, które mogliście śledzić tu na blogu. Ja po prostu sobie nie wyobrażałem, że nie dostanę się do swojej wymarzonej branży.
Ostatnio śmiać mi się chciało, kiedy już chyba kolejny raz na prelekcji Michała Kołtysia (któremu tytuł "człowiek sukcesu" pasuje jak nikomu innemu) usłyszałem pytanie z sali: "Czy po osiągnięciu tylu rzeczy i spełnieniu tylu wyśnionych celów On nadal o czymś marzy i do czegoś dąży?". Wygląda na to, że to podobnie jak z pierwiastkowaniem wartości ujemnych - oczywiste dla garstki ludzi. Natomiast nie trzeba być matematykiem, żeby wiedzieć, że to sekretne równanie to... bycie wiecznie nienasyconym i spełnionym jednocześnie. Z jednej strony odhacza się jedne marzenia, zapisując na ścianie kolejne. Z drugiej, zamiast wciąż tylko pędzić, warto czasem przystanąć i zorientować się, że to jednak jest zajebisty moment życia.

Tryb Yin i Yang: Kompletny i dążący
Mamy problem z życiem tu i teraz. Mówimy sobie, że będziemy szczęśliwi, kiedy dostaniemy się na studia. Dostajemy się i po niedługim czasie mówimy, że będziemy już naprawdę szczęśliwi, kiedy je skończymy. Albo kiedy dostaniemy pracę. Albo urlop. Albo kiedy znajdziemy sobie drugą połówkę. I nigdy nie jesteśmy szczęśliwi. Z drugiej strony potrafimy dniami wzdychać do tego, jak dobrze było kiedyś, tworząc w głowie bzdurne wyobrażenia, że już do tego stanu nie wrócimy. Zamiast myśleć, że czegoś Ci brakuje, zrób prostą rzecz: wypisz sobie najbardziej pozytywne rzeczy, które Cię spotkały w życiu. Zrób to teraz. Podziękujesz mi później.
Ale żeby nie było tak dobrze: nie możesz też tak zupełnie posadzić swojego dupska na laurach i powiedzieć: mam zajebiste życie i nie chcę niczego więcej. No fuckin' way. To, dzięki czemu w ogóle żyjemy, to marzenia. Dużo łatwiej jest wstawać rano, kiedy wiesz, że coś wspaniałego się wydarzy, nie? To dlaczego nie zaimplementować tej metody do całego życia? Pozwól, żeby każdy dzień i każdą chwilę napędzały dziesiątki prześwietnych marzeń. A potem naucz się je spełniać. Mój mózg się w tym momencie  już wycwanił i przy każdym takim marzeniu wytycza z miejsca drogę, zupełnie jak do mapy ze skarbem. Czasem pokrętną, ale przy okazji okazuje się, że sama droga jest bardziej emocjonująca.

Just do it!
Zabawne jest to, że każdy z nas to wszystko wie. Różnica między "wiedzącymi" a szczęśliwymi jest taka, że ci drudzy po prostu tak żyją. Każdy z nas zna setki przysłów i życiowych mądrości, ale dopóki nie będzie wprowadzał ich do swojego życia, to pozostaną one dla niego tylko oczywistymi oczywistościami. Większość z osób czytających tego bloga nie ma więcej niż 25 lat, więc napiszę wprost: ryzykujcie, to jest Wasz czas! To jest moment, kiedy można sobie wymarzyć dowolny scenariusz dla swojego życia i zdążyć go zrealizować. A bycie szczęśliwym jest tak zajebiście proste.




Podobne posty: 

Życie depcze kreatywność
Kawałek lazanii na śniadanie o 14
Jak nie dostałem się do agencji... Edycja walentynkowa

7 komentarzy:

  1. Bycie szczęśliwym nigdy nie było trudne. Ja zawsze za Frankiem Dolasem powtarzałam: "ze mną bracie nie zginiesz, bo ja, rozumiesz, jestem dziecko szczęścia, w niedzielę urodzony."
    Do Twojej formuły na szczęście dorzuciłabym jeszcze jeden składnik: nigdy niczego w życiu nie żałuj. Nie warto rozpamiętywać przeszłości, nie warto zadręczać się myślami o tym, co się zrobiło lub czego się nie zrobiło. Życie toczy się dalej, a żyjąc przeszłością pozwalamy, by teraźniejszość nas omijała. Rozpoczęłam cytatem, więc cytatem też zakończę: "Nie żałuj, nig­dy nie żałuj, że mogłeś coś zro­bić w życiu, a te­go nie zro­biłeś. Nie zro­biłeś, bo nie mogłeś." - Stanisław Lem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednym małym fragmentem bym się tylko nie zgodził: przeszłość warto rozpamiętywać. Ale w formie wyciągania z niej wniosków. Zaskakująco dużo można się nauczyć na tym, co już było, zamiast wypierać to z pamięci.

      Usuń
    2. Nie mówię o wypieraniu czegokolwiek z pamięci. Mówię o tym, by nie rozpamiętywać, nie roztrząsać tego, co się zdarzyło, nie siedzieć i nie gdybać. Mój wykładowca mawiał, że wnioski trzeba wyciągać na bieżąco, a nie po latach. Trzeba żyć tu i teraz, bo jutro może nas nie być.

      Usuń
  2. Piszesz: "Zajebistym plusem wszelkich zerwań jest zawsze ogromna motywacja do zmiany czegoś w swoim życiu, która porównywalna jest chyba tylko z tą po przezwyciężeniu choroby lub otarciu się o własną śmierć." - ja zawsze mówię, że po czymś takim mamy chęć pokazać wszystkim i samym sobie, że zasługujemy na więcej, że stać nas na więcej. Dostaje kopa, to czyni nas wolnymi i to jest w ten moment, w którym mamy naprawdę szansę zmienić coś w sobie i pokazać, że rzeczywiście zasługujemy na więcej. Kiedyś ze znajomą rozmawiałem właśnie o momentach w których zmienia się człowiek. Ona oponowała przy tym co Ty - że musi wydarzyć się coś strasznego, że człowiek musi przeżyć szok, dostać "zawału czaszki", bo tylko w tedy jesteśmy w stanie otrząsnąć się z marazmu w którym żyliśmy. Uważam jednak, że są takie sytuacje w życiu, szczęśliwe sytuacje, które zmienią całkowicie nasze życie. Oczywiście otarcie się o śmierć jest tą szczęśliwą - w końcu przeżyliśmy, no i o tym już wspomniałeś, ale nie takie sytuacje mam na myśli. Po hollywoodzku może być to odwzajemniona miłość, gdzie jedna połówka wyciąga drugą z dna, ale może być też po prostu świadectwo drugiego człowieka. Naszą uwagę przykuje jedna osoba, jej dobroć, radość z życia i nagle rozumiemy, gdzie popełniamy błąd. Na własnym przykładzie mogę podać jeszcze banalniejszy przykład - opowiadałem kiedyś komuś o tych prostych, acz wartościowych cechach, jakie powinniśmy mieć i pielęgnować. I nagle sobie zdałem sprawę, że ja tylko mądrze gadam, a tak nie działam i to właściwie czemu ?? Bo żyłem w jakiś stygmatach swoich wyobrażeń i lęków. Tak więc - da się, ale nie jest to łatwe i ta walka nigdy się nie kończy. Dlatego bardzo ważne jest doceniać drobne rzeczy, czasem jedna wiadomość, uśmiech, bo pociąg się spóźnił akurat w tedy, kiedy ja się na niego spóźniłem, a tak bardzo go właśnie teraz potrzebuje, jest tym, co nas podtrzymuje przy życiu. Jeśli tego nie dostrzegamy, spadamy w mrok. Życie jest trochę jak PW - nikt nie wie, jak to do końca funkcjonuje. Raz Ci dopierdzieli, a raz wszystko idzie gładko, a my musimy się tam jakoś odnaleźć. W czwartek byłem na wykładach w MiNi i chciałbym przytoczyć jedna rzecz, która mi utkwiła z nich - według wykładającego sympatycznego gościa, mamy być motywacją sami dla siebie i cieszysz się sami z własnych sukcesów (w skrócie). To brzmi jak perpetuum mobile. Do pewnego stopnia tak być powinno, ale bzdurą jest, że nie potrzebujemy też jakieś aprobaty od innych, a jakikolwiek poklask dla nas jest próżny. Jesteśmy zwierzęciem stadnym. Gdyby było inaczej, już dawno wyjechałbym do dajmy na to Skandynawii i rąbałbym tam sobie drewno mieszkając w chatce, którą sam bym zbudował i łowił nad fiordami ryby. Tak tak…, wyjątki potwierdzają regułę ;). Największą nagrodą za to co robimy, jest uśmiech ludzi, dla których to robimy. Jest to również znak dla nas, że idziemy w dobrym kierunku. No właśnie tu dochodzimy do szczerości - trudno jest być szczerym, a ja mam wrażenie, że prawie nikt nie jest. Każdy ma jakieś wyobrażenie o nas i nie ma w tym nic złego, ale jak coś nas wkurza, to mówcie o tym. Proste. Krytyka jest potrzebna każdemu. Niech każdy jednak zastosuje jedną zasadę - najpierw spuście w lustro i to powiedzcie, a potem powiedzcie to mi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mówicie tu o przeszłości - ja zawsze powtarzam, że uczenie historii w szkole jest bez sensu. Po co uczyć kogoś historii, skoro nie umie się z niej wyciągnąć wniosków. ,,Historia jest sumą tego, czego można było uniknąć." - Bertrand Russell. Nie mam też alzheimer’a, żeby wszystko zapomnieć. Poza tym, wolę być świadom swoich wspomnień, niż nie wiedzieć, czemu mam blokadę w głowię na coś konkretnego. Zapominając coś, zamykamy się i tracimy nad sobą kontrolę. Nie dziwię się potem, że ludzie od PM, psycholodzy itd. mają pełne ręce roboty.

    No i kwestia just do it - no tak, to jest piękne i najtrudniejsze chyba. Czasem warto zwrócić uwagę, że ryzykuje się też życiem. Daleko nie będę szukał - nasi alpiniści. Kochali to co robili i po prostu to robili. Każde działanie jest obarczone ryzykiem i nawet nie chodzi o to, że nie jesteśmy my sami go podjąć. My je podejmiemy, ale nie żyjemy sami. Jeśli coś nam się stanie, to ktoś będzie cierpiał, bo właśnie nam się coś stało, dlatego uważam, że warto kalkulować to ryzyko. Just do it !!! ale z głową…

    Aaaa i to z mistrzem też jest niezłe - krótko - chodzi o motywację. I to jest temat rzeka. Każdego motywuje co innego i każdy jej potrzebuje. Ja się z latami nauczyłem, że najlepsza jest motywacja płynąca z nas samych. Choć to trochę chore jest na początku to warto. Na początku robi się coś, co nie ma żadnego sensu, a potem odnajduje się w tym radość i dalszą motywację. Fajnie jest mieć swojego mistrza - zazdroszczę Ci, ale ja ludziom już nie ufo i ja bym się bał brać kogoś za motywacje. Parę razy to zrobiłem i żałowałem, ale się pozbierałem jakoś. Mam już dość upewniania się, że to nie działa. Czym innym jest praca w zespole i wspólne projekty - to jest najlepszy power. Sami się nakręcacie wyłącznie wspólną pracą, nad wspólnym projekcie. Nawet jak wszyscy się wykruszą, to Ty nadal możesz nad nim pracować :).

    Dobra nie mam już weny jakoś, a mleko jakoś nie pomaga w pisaniu ;P. Ale to na pewno nie koniec tego tematu. Tego tematu nie udaje mi się wyczerpać od kilku lat w końcu xP.

    A na koniec może jeszcze dopiszę - bądź tylko szczęśliwy, choć trochę, to już inni się postarają, żebyś przestał… tak więc, wszystkim tym ludziom mówię - pocałujcie mnie w dupę, a ja i tak swoje zrobię ]:->.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W temacie "just do it" myślę także o tych bardzo małych rzeczach. Ktoś boi się podejść do dziewczyny na ulicy, ktoś boi się zadzwonić do dziekanatu... A przecież te czynności nie są obarczone ryzykiem utraty życia ;) Tak samo nie chce się nam biec do autobusu czy wolimy zostać w domu niż iść na imprezę, gdzie znamy tylko gospodarza... Brak otwarcia na świat i ludzi. A wszystko można zmieniać małymi kroczkami. Nikt się przecież nie rodzi odludkiem i nie jest powiedziane, że musi zostać nim na stałe :)

      Po otwarciu głowy i robieniu małych rzeczy można się brać za duże - wziąć swoje życie za jaja i mocno ścisnąć! #ifyouknowwhatimean

      Usuń
  4. http://www.youtube.com/watch?v=SQ7iZ-cxyA0

    OdpowiedzUsuń